Uwielbiam
psychodelię – książki, filmy, muzykę z lat 60. Im dziwniejsze, tym lepsze. To z
kolei przyciągnęło mnie trochę bliżej sci-fi, ale tylko pewnego rodzaju. Ciężko
określić, jaki jego gatunek preferuję. Dlatego w dalszej części skupię się
raczej na konkretnych autorach i ich dziełach (które zresztą często trudno
przyporządkować do jakiejś szufladki).
Filmy
Na
pomysł napisania tego tekstu wpadłam po obejrzeniu jednego z najbardziej
dziwnych, objechanych filmów, jakie do tej pory widziałam – Muchy Davida Cronenberga, którego uważam
za jednego z moich dwóch ulubionych reżyserów (z Romanem Polańskim, którego
wspomnę dalej). Owszem, nie widziałam wielu jego filmów – na razie tylko trzy –
ale każdy z nich wywoływał we mnie (niezdrowy?) zachwyt. Nie powiem, że byłam
zdziwiona, kiedy opowiadałam mojej koleżance o rzeczonym filmie, a ona tylko
otwierała oczy coraz szerzej, zastanawiając się, w jakiej chorej wyobraźni
zrodził się pomysł stworzenia człowieka, który powoli zamienia się w muchę,
żeby w końcu… ale nie mogę za dużo zdradzić mojemu czytelnikowi, możliwe, że
przyszłemu widzowi, w każdym razie koniec mocno bije w mózg.
Wideodrom tego
samego reżysera jest łagodniejszy w przekazie, nie ma tylu obrzydliwych scen,
ale fabularnie wydaje się jeszcze bardziej pokręcony. Ostatecznie nie można z
całą pewnością powiedzieć, co wydarzyło się w rzeczywistości, a co główny
bohater zobaczył dlatego, że był pod wpływem psychodelicznej audycji wideo
pełnej przemocy. Podobnie skomplikowany jest Nagi lunch, film na podstawie książki jednego z moich ulubionych
pisarzy – Williama S. Burroughsa. Jako że dzieła pisarza nie da się przenieść
na ekran w sposób dosłowny, reżyser zaczerpnął z niego tylko pewne pomysły.
Wyszło coś, co zwala z nóg – z wielu powodów: bo zwali i fana podobnego kina, i
jego zagorzałego przeciwnika.
Filmy
Davida Cronenberga zostały opisane tyle razy, że trudno dodać coś nowego. Są
pełne przemocy, reżyser jako naczelne zadanie twórcze powziął szokowanie
widzów, stąd w jego filmach sporo krwi (pawian, który zostaje zniszczony przez
teleporter w Musze, a którego
wnętrzności wciąż się ruszają), przemocy i obrzydliwych stworzeń (karaluch-maszyna
do pisania w Nagim lunchu). Tym, za
co ja najbardziej lubię tego reżysera, jest mieszanie wyrafinowania z pomysłami
rodem z filmów klasy B oraz pewien bród, widoczny brak korzystania z
nadmiernych komputerowych efektów specjalnych, co sprawia, że filmy są na swój
sposób… urocze (to chyba to słowo).
Obiecałam
wcześniej, że wspomnę o Romanie Polańskim. Najbardziej psychodelicznym jego
filmem wśród tych, które do tej pory widziałam, jest bez wątpienia Lokator na podstawie powieści Rolanda
Topora, który z pewnością pojawiłby się w tym tekście, gdybym tylko przeczytała
więcej jego tekstów. Rzeczywiście, książka jest znacznie bardziej dziwaczna od
filmu, który przedstawia wszystko jako dziejące się w wyobraźni tytułowego
bohatera (granego przez samego Polańskiego). Pewne sceny filmu nie dają o sobie
zapomnieć – najlepszym przykładem jest granie w piłkę głową, co główna postać
ogląda ze swojego okna. Psychodelia bywa bardzo blisko psychozy.
Książki
Przy
okazji poruszania tego tematu nie mogłabym nie napisać szerzej o wcześniej
tylko zaznaczonym Williamie S. Burroughsie. Ze wszystkich członków beat
generation to właśnie on pisał książki przypominające zły sen po kwasie.
Dokładnie tak wyobrażam sobie to, co czuje i myśli (a to akurat chyba
nieszczególnie trafne słowo, może raczej: roi sobie) naćpany człowiek. Choć
nigdy nie miałam doświadczeń narkotykowych, to styl i konstrukcja jego książek
są znacznie bliższe tripowi niż strumienie świadomości Jacka Korouacka czy
wiersze Allena Ginsberga. Pedał i Ćpun mają narrację chronologiczną i
spójną fabułę (choć trochę dziwną), są prawdopodobne, ale na pewno nie da się
tego powiedzieć o niesamowitym Cieniu
szansy, a tym bardziej – o najsłynniejszej książce autora: Nagim lunchu. Są jeszcze: Zachodnia kraina, Delikatny Mechanizm, Wybuchowy bilet. Dwie ostatnie zostały
stworzone całkowicie przy pomocy kolażowej metody cut-up. Czytanie nie jest
łatwe, może bardzo znudzić i choć książki mają niewiele stron, to ich
skończenie zabiera więcej czasu niż niejednego kloca. Oto przykład na
udowodnienie powyższej tezy.
Palce na kutasach: Ja-ty-mi w pisuarze
teraźniejszości. Kretyńskie rżnięcie, ty-mi, Johny.
William S. Burroughs |
Muzyka
Na
koniec słów kilka o muzyce – najbardziej psychodeliczne zespoły istniały w
czasach, które z narkotykami kojarzą się chyba najściślej: 60. i 70. Velvet
Underground, Janis Joplin, Jefferson Airplane, The Doors to na pewno zespoły,
bez których choćby próba mówienia o psychodelii w muzyce byłaby z góry skazana
na porażkę. Zawiera się to zarówno w ich teksach, jak i w dźwiękach. Niewiarygodne
melodie, nierówne rytmy, niedopracowanie – oto cechy które kwalifikują te
zespoły jako psychodeliczne. Eksperymenty z psychodelikami mają swoje odzwierciedlenie
nawet na okładkach płyt – przykładem może być Revolver The Beatles.
Brak
doświadczeń narkotykowych nie musi oznaczać, że nie jest się fanem psychodelii
w kinie czy literaturze, czego jestem najlepszym przykładem. Nie wykluczam, że zupełnie
inaczej widzi się pewne treści, kiedy jest się na haju. Jeśli tak, to musi to
też działać w drugą stronę – dawać się odczytywać inaczej na trzeźwo. Na razie
zostanę przy drugiej wersji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz