
Wiem, że przyjdzie taki czas, kiedy poznam całą jego
dyskografię. Na razie się nie spieszę, nie zaczęłam go nagle pochłaniać
kilogramami. Wciąż jest cudowną przyprawą dodającą smaku potrawie, jaką jest mój
muzyczny świat. Wątpię, że kiedyś stanie się daniem głównym. Ale czy sól, która
jest w kuchni bardzo potrzebna, mogłaby być jedzona jako taka?
Zawsze podobały mi się kameleony, także ludzie kameleony.
Jednocześnie cenię w twórcach ich własną ścieżkę, której pozostają wierni.
David Bowie na pewno trafia idealnie w mój gust, ponieważ potrafił to
fantastycznie połączyć. Cały czas się zmieniał, tworzył w rozmaitych gatunkach
muzycznych – od glam rocka po punk – i występował z przeróżnymi artystami:
Queen, Annie Lennox i Robertem Smithem, żeby wspomnieć tylko trzech spośród
ogromnej ilości. Jednocześnie pozostając wierny sobie, idąc po wyznaczonej od początku
ścieżce.
David Bowie to dla mnie przede wszystkim ktoś, bez kogo nie
byłoby w muzyce tego, co uwielbiam. Nie byłoby glamu, punku, post-punku.
Działanie nie było jednostronne – to, co działo się w muzyce powodowało też
zmiany w stylu Davida i kolejne jego metamorfozy. Mogliśmy poznać Ziggy’ego
Stardusta czy Chudego Białego Księcia. Człowieka z punkowym pazurem i
melancholijnego Pierrota. Niedościgłego, a już na pewno niemożliwego do
przegonienia w zmianach i przybieraniu kolejnych masek.
Spotkałam się z artykułem, wymieniającym zespoły, które nie
istniałyby bez tego artysty. Większość z nich to najważniejsze dla mnie grupy
post-punkowe: zaczynając od The Cure, przez Joy Division (warto wspomnieć, że
ich pierwszą nazwą było Warsaw na cześć piosenki Warszawa Bowiego), na Siouxsie And The Banshees kończąc. Dalej The Smiths, Sex Pistols (a już zwłaszcza image Sida Viciousa). Och,
jak dużo byśmy stracili bez człowieka, który spadł na ziemię.
Poza wszystkimi rzeczami, dla których cenię Bowiego ze względu na
niego samego jest jeszcze coś. Był przyjacielem ludzi, którzy są dla mnie
idolami, ulubionymi twórcami. Z Mickiem Jaggerem zrobił fantastyczny duet,
którego podobno obaj po latach się wstydzili: Dancing In The Street. Mogłabym słuchać na zapętleniu, a o niewielu
piosenkach (nawet The Cure) jestem w stanie to powiedzieć. Teraz jest już z
dwoma pozostałymi moimi wielkimi, z którymi się przyjaźnił. Czuję, że David
Bowie, Lou Reed i Marc Bolan urządzili sobie całkiem niezłe party gdzieś w
ojczyźnie tego pierwszego – kosmosie. Mam nadzieję, że przekazał im moje
pozdrowienie.
Nigdy nie byłam fanką kosmosu ani UFO. Być może zafascynowany tym
Bowie jest dla mnie jedynym Obcym (ósmym pasażerem Nostromo?), który podważa tę
regułę. Kilka dni, najwyżej dwa tygodnie, przed jego śmiercią byłam w kinie na Człowieku, który spadł z nieba, w którym
grał główną rolę. Jestem absolutnie przekonana, że nie tylko w filmie był
kosmitą. Przyleciał na ziemię na krótki moment, żeby dać nam coś wielkiego i
niezapomnianego, bardzo ważnego. Teraz wrócił tam, skąd pochodzi. Pytał w
swojej piosence, czy istnieje życie na Marsie. Teraz na pewno.