piątek, 25 marca 2016

Zły sen po kwasie

Uwielbiam psychodelię – książki, filmy, muzykę z lat 60. Im dziwniejsze, tym lepsze. To z kolei przyciągnęło mnie trochę bliżej sci-fi, ale tylko pewnego rodzaju. Ciężko określić, jaki jego gatunek preferuję. Dlatego w dalszej części skupię się raczej na konkretnych autorach i ich dziełach (które zresztą często trudno przyporządkować do jakiejś szufladki).

Filmy

Na pomysł napisania tego tekstu wpadłam po obejrzeniu jednego z najbardziej dziwnych, objechanych filmów, jakie do tej pory widziałam – Muchy Davida Cronenberga, którego uważam za jednego z moich dwóch ulubionych reżyserów (z Romanem Polańskim, którego wspomnę dalej). Owszem, nie widziałam wielu jego filmów – na razie tylko trzy – ale każdy z nich wywoływał we mnie (niezdrowy?) zachwyt. Nie powiem, że byłam zdziwiona, kiedy opowiadałam mojej koleżance o rzeczonym filmie, a ona tylko otwierała oczy coraz szerzej, zastanawiając się, w jakiej chorej wyobraźni zrodził się pomysł stworzenia człowieka, który powoli zamienia się w muchę, żeby w końcu… ale nie mogę za dużo zdradzić mojemu czytelnikowi, możliwe, że przyszłemu widzowi, w każdym razie koniec mocno bije w mózg.

Wideodrom tego samego reżysera jest łagodniejszy w przekazie, nie ma tylu obrzydliwych scen, ale fabularnie wydaje się jeszcze bardziej pokręcony. Ostatecznie nie można z całą pewnością powiedzieć, co wydarzyło się w rzeczywistości, a co główny bohater zobaczył dlatego, że był pod wpływem psychodelicznej audycji wideo pełnej przemocy. Podobnie skomplikowany jest Nagi lunch, film na podstawie książki jednego z moich ulubionych pisarzy – Williama S. Burroughsa. Jako że dzieła pisarza nie da się przenieść na ekran w sposób dosłowny, reżyser zaczerpnął z niego tylko pewne pomysły. Wyszło coś, co zwala z nóg – z wielu powodów: bo zwali i fana podobnego kina, i jego zagorzałego przeciwnika.

Filmy Davida Cronenberga zostały opisane tyle razy, że trudno dodać coś nowego. Są pełne przemocy, reżyser jako naczelne zadanie twórcze powziął szokowanie widzów, stąd w jego filmach sporo krwi (pawian, który zostaje zniszczony przez teleporter w Musze, a którego wnętrzności wciąż się ruszają), przemocy i obrzydliwych stworzeń (karaluch-maszyna do pisania w Nagim lunchu). Tym, za co ja najbardziej lubię tego reżysera, jest mieszanie wyrafinowania z pomysłami rodem z filmów klasy B oraz pewien bród, widoczny brak korzystania z nadmiernych komputerowych efektów specjalnych, co sprawia, że filmy są na swój sposób… urocze (to chyba to słowo).


Obiecałam wcześniej, że wspomnę o Romanie Polańskim. Najbardziej psychodelicznym jego filmem wśród tych, które do tej pory widziałam, jest bez wątpienia Lokator na podstawie powieści Rolanda Topora, który z pewnością pojawiłby się w tym tekście, gdybym tylko przeczytała więcej jego tekstów. Rzeczywiście, książka jest znacznie bardziej dziwaczna od filmu, który przedstawia wszystko jako dziejące się w wyobraźni tytułowego bohatera (granego przez samego Polańskiego). Pewne sceny filmu nie dają o sobie zapomnieć – najlepszym przykładem jest granie w piłkę głową, co główna postać ogląda ze swojego okna. Psychodelia bywa bardzo blisko psychozy.

Książki

Przy okazji poruszania tego tematu nie mogłabym nie napisać szerzej o wcześniej tylko zaznaczonym Williamie S. Burroughsie. Ze wszystkich członków beat generation to właśnie on pisał książki przypominające zły sen po kwasie. Dokładnie tak wyobrażam sobie to, co czuje i myśli (a to akurat chyba nieszczególnie trafne słowo, może raczej: roi sobie) naćpany człowiek. Choć nigdy nie miałam doświadczeń narkotykowych, to styl i konstrukcja jego książek są znacznie bliższe tripowi niż strumienie świadomości Jacka Korouacka czy wiersze Allena Ginsberga. Pedał i Ćpun mają narrację chronologiczną i spójną fabułę (choć trochę dziwną), są prawdopodobne, ale na pewno nie da się tego powiedzieć o niesamowitym Cieniu szansy, a tym bardziej – o najsłynniejszej książce autora: Nagim lunchu. Są jeszcze: Zachodnia kraina, Delikatny Mechanizm, Wybuchowy bilet. Dwie ostatnie zostały stworzone całkowicie przy pomocy kolażowej metody cut-up. Czytanie nie jest łatwe, może bardzo znudzić i choć książki mają niewiele stron, to ich skończenie zabiera więcej czasu niż niejednego kloca. Oto przykład na udowodnienie powyższej tezy.

Palce na kutasach: Ja-ty-mi w pisuarze teraźniejszości. Kretyńskie rżnięcie, ty-mi, Johny.

William S. Burroughs
Znacznie przyjemniej czyta się pozycje pisane przez Huntera S. Thompsona, posługującego się stylem gonzo, według którego dziennikarz nie jest tylko biernym obserwatorem, ale czynnie włącza się w akcję. Artykuły w tym stylu były pełne dygresji i trudne dla czytelnika. Na polskim rynku dostępne są dwie książki Thompsona – Dziennik rumowy i Lęk i odraza w Las Vegas, przy czym nas interesuje tylko ta druga. Na jej podstawie powstał szalony film Terry’ego Gilliama – Las Vegas Parano. I film, i książka to zapis jednego wielkiego narkotykowego tripu, który Raoul Duke (alter ego pisarza) i dr Gonzo odbywają przy pomocy wszystkich dostępnych i trudno dostępnych środków – można sobie wyobrazić, co z tego wyjdzie, kiedy pomiesza się ze sobą przeróżne dragi. I to właśnie wychodzi.

Muzyka

Na koniec słów kilka o muzyce – najbardziej psychodeliczne zespoły istniały w czasach, które z narkotykami kojarzą się chyba najściślej: 60. i 70. Velvet Underground, Janis Joplin, Jefferson Airplane, The Doors to na pewno zespoły, bez których choćby próba mówienia o psychodelii w muzyce byłaby z góry skazana na porażkę. Zawiera się to zarówno w ich teksach, jak i w dźwiękach. Niewiarygodne melodie, nierówne rytmy, niedopracowanie – oto cechy które kwalifikują te zespoły jako psychodeliczne. Eksperymenty z psychodelikami mają swoje odzwierciedlenie nawet na okładkach płyt – przykładem może być Revolver The Beatles.

Brak doświadczeń narkotykowych nie musi oznaczać, że nie jest się fanem psychodelii w kinie czy literaturze, czego jestem najlepszym przykładem. Nie wykluczam, że zupełnie inaczej widzi się pewne treści, kiedy jest się na haju. Jeśli tak, to musi to też działać w drugą stronę – dawać się odczytywać inaczej na trzeźwo. Na razie zostanę przy drugiej wersji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz