Międzynarodowy Festiwal T-Mobile Nowe
Horyzonty skończył się ponad miesiąc temu, emocje nagromadzone we mnie zdążyły
już opaść, mogę na festiwal spojrzeć z dystansu i wyrazić opinie mniej na
gorąco. Jedno jest pewne – mimo paru rzeczy, które podobały mi się mniej i
kilku filmów, które okazały się dla mnie niewypałami, czas spędzony tych
dziesięć dni spędzonych w kinie był fantastyczny. Lubię w Festiwalu (byłam też
dwa lata temu) różnorodność, bardzo mądre programowanie, które nie pomija
żadnego widza. Jest coś dla wielbicieli alternatywnych, nowohoryzonotowych
dzieł, coś dla tych, którzy preferują klasykę i oczywiście są filmy konkursowe
(nie widziałam żadnego z tych ostatnich).
Nie można narzekać na organizację
festiwalu, świetnie spisywali się wolontariusze i pracownicy, nie tylko ci
bezpośrednio związani z kinem i filmami, ale też pracownicy bistra (zjadłam tam
bardzo smaczne quesadillas, polecam!), animator z plaży czy wreszcie
dziewczyny, które rozdawały festiwalowe maseczki. Organizatorzy nie zadbali
jednak o coś, co dla mnie (okazało się, że dla innych też) ma znaczenie
szczególne i jest bardzo potrzebne: czarne płachty z przypiętymi karteczkami,
które służą uczestnikom do wyrażania opinii, wypisywania ogłoszeń itp., itd. Przez
kilka pierwszych dni „Hyde park” ograniczał się do instagramowego
#NoweHoryzonty, ale w końcu pojawił się w pełnej, pozainternetowej krasie.
Zaczęłam i zakończyłam festiwal dwoma
mocnymi akcentami: Panem Turnerem i Piątym elementem. Mam przyjemność (!)
przyznać się, że oba tytuły oglądałam po raz pierwszy – tak, ten drugi też.
Opłacało się czekać i nie oglądać filmu Luca Bessona w telewizji, od razu
miałam bombę, a nie tylko jej namiastkę (bombkę). Coraz bardziej lubię
science-fiction, zwłaszcza jeśli nie jest do końca poważne, a raczej odjazdowe,
szalone. W przypadku Piątego elementu dochodzą
do tego elementy campu i kiczu – razem: coś wspaniałego. Pan Turner Mike’a Leigha jest filmem wyważonym, powolnym,
majestatycznym, zdecydowanie innym od wcześniej omówionego. Uderza podobieństwo
zdjęć filmowych do obrazów malarza, tytułowego Williama Turnera, co widać
szczególnie w kolorystyce: ziemnej, brązowej, zielonej i w sposobie ukazania
krajobrazów. Bardzo malownicze dzieło.
Zorganizowane były retrospektywy
trzech reżyserów, ale ja chodziłam jedynie na filmy dwóch z nich, kompletnie od
siebie różnych: Philippe’a Garrela i Tadeusza Konwickiego (trzecim był Šarūnas
Bartas). Prawie połowa biletów, które kupiłam (6 z dwudziestu) przeznaczona
była na filmy tego pierwszego. I był to bolesny strzał w kolano – prawie wszystkie
były nudne i alternatywne na siłę. Chociaż reżyser uznawany jest za jednego z
najważniejszych twórców Drugiej Nowej Fali i być może faktycznie nim jest, to
pieniądze wydane na bilety na jego obrazy uważam za zdecydowanie stracone. Najciekawsza
była jeszcze Dzika niewinność,
zupełnie wyjątkowa, bo nie poczułam na niej ani odrobiny nudy.
Co innego, jeśli chodzi o polskiego twórcę. Jego Jak daleko stąd, jak blisko całkowicie mnie oczarował, zrobił ze mną coś, co zdarza się bardzo rzadko – pozwolił przeżyć taki szok estetyczny, że pod koniec całkowicie się popłakałam, choć dzieło (arcy) nie było smutne w pospolitym znaczeniu tego słowa. Film był przepiękny, bardzo polski w ten poetyczny sposób, przywoływał skojarzenia ze Stanisławem Wyspiańskim (a zwłaszcza Weselem, w jednej scenie nawiązując do niego wprost) i Adamem Mickiewiczem. Film był świetnie podsumowany spotkaniem z córką reżysera – Marią, która właśnie ten tytuł wybrała jako najważniejszy, najbardziej reprezentatywny w twórczości ojca i trudno się dziwić. Dziady Mickiewicza, poza wspomnieniem w poprzednim filmie, doczekały się zresztą ekranizacji, którą również można było zobaczyć na Festiwalu (i zrobiłam to z wielką przyjemnością). Lawa Konwickiego nawiązywała do przedstawienia Dejmka – obaj reżyserzy zaangażowali fenomenalnego Gustawa Holoubka (w filmie Gustawa – Konrada grał ponadto Artur Żmijewski).
Jak co roku przygotowany został cykl Nowe Horyzonty Języka Filmowego, tym razem zajęto się kostiumem (a także jego brakiem), przed lub po każdym filmie był mały wykład na temat roli kostiumu w nim. To właśnie w jego ramach obejrzałam Piąty element, ale też kilka innych ważnych, zapadających w pamięć filmów, z których najbardziej godne wymienienia są Klub 54 (reż. Mark Christopher) i Orlando (reż. Sally Potter na podstawie powieści Virginii Wolf). Dużo słyszałam o tym drugim filmie, więc z zaskoczeniem przyjęłam fakt, że prawie nikt nie widział go w kinie (łącznie z prowadzącymi wykład). Nie wiedziałam, że nigdy nie miał premiery w Polscea z pewnością jest to jeden z tych tytułów, które na małym nie mają sensu. Barokowy przepych Orlanda aż prosi się o najlepszą, kinową jakość.
Na koniec, jako jeden z najsmaczniejszych kąsków, zostawiłam Pasoliniego w dwóch odsłonach. We wszystkim ma się swój pierwszy raz, czasem dziwnie późno. Właśnie podczas tegorocznego festiwalu po raz pierwszy widziałam film tego reżysera, padło na Ewangelię według św. Mateusza, którą Watykan ogłosił najlepszym filmem o życiu Chrystusa i wcale się nie dziwię. Ewagelia… jest dziełem skończonym, w którym wszystko wspiera się nawzajem – muzyka, dialogi, monologi, kostiumy, scenografia, a występujące zgrzyty (nietrzymanie się epoki w pewnych kostiumach na przykład) podkreśla uniwersalny wydźwięk filmu. Drugi akt sztuki: Pasolini Abla Ferrary poprzedzony przesympatycznym spotkaniem z reżyserem . Piękny, trochę oniryczny, film o ostatnich dniach życia Włocha ze świetnym (jak zwykle) Willemem Defoe w roli tytułowej. Bardzo w moim stylu – poza wszystkimi innymi cechami dobrego filmu, ten posiadał jeszcze jedną, którą bardzo lubię: nielinearną narrację.
Czas festiwalu minął zdecydowanie zbyt
szybko i teraz pozostaje mi tylko czekać kolejny rok, bo nie mam wątpliwości,
że znów będę przesiadywała w kinie te dni. Tym razem chyba zdecyduję się na
karnet zamiast biletu wielokrotnego, nie ma zbyt dużej różnicy w cenie, wręcz
przeciwnie – proporcjonalnie karnet jest o wiele bardziej opłacalny.
świetna akcja taki festiwal ile sztuki można pochłonąć przez te kilka dni:)
OdpowiedzUsuńCiekawa akcja :)
OdpowiedzUsuńJeden raz udało mi się być na takim festiwalu - rewelacyjna sprawa!
OdpowiedzUsuń10 dni w kinie? Nie przeżyłabym tego :D
OdpowiedzUsuńAle faktycznie to musiała być niesamowita atmosfera :D
Nie kojarzę żadnego filmu :D
Aż tyle czasu w kinie? Nie wiem czy bym wytrwała, ale na pewno to było ciekawe doświadczenie. :-)
OdpowiedzUsuńNigdy wcześniej nie słyszałam o tym festiwalu, ale pewnie dlatego, że mieszkam na drugim końcu Polski. Cóż brzmi ciekawie, choć nie jestem aż tak wielką fanką kina :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, Shelf of Books
... a ja czekam niecierpliwie na kolejne posty! :-) I zapraszam do mnie na kolejny konkurs! :)
OdpowiedzUsuńTo musi być bardzo ciekawe doświadczenie :) Raj dla kinomaniaków :D
OdpowiedzUsuńfajna sprawa :)
OdpowiedzUsuńahh zazdroszcze!
OdpowiedzUsuń