To,
co pociąga mnie w science-fiction (zresztą nie tylko) najbardziej, to budowanie
świata. Interesuje mnie wygląd postaci i miejsc, dziwne rytuały i zwyczaje. Akcja
również, oczywiście. Zdjęcia tak samo. To wszystko jednak nie zajmuje mnie w
takim stopniu, jak rzeczy wymienione wcześniej. Pod ich względem Mad Max jest naprawdę świetnym,
zajmującym filmem, który ogląda się z rozdziawioną gębą, czekając na to, co
reżyser (George Miller – także twórca pierwowzoru, co sprawia, że jeszcze
bardziej żałuję, że go nie widziałam), scenarzyści (Nick Lathouris, Brendan
McCarthy i sam George Miller) i twórcy kostiumów, scenografii i reszty będą w
stanie nam jeszcze pokazać, czym nas zaskoczą.
Początkowo
bardzo uderzała mnie nieprawdziwość tego filmu, w którym prawie wszystko
zostało stworzone komputerowo: przestrzenie, urządzenia. Najbardziej bije to po
oczach chyba w sposobie pokazania Cytadeli, czyli miejsca, gdzie rządzi Wieczny
Joe (Hugh Keays-Byrne) i skąd się wszystko zaczyna. Są to wielkie skały na
pustyni, gdzie bardzo niewiele jest wody i trudno się żyje. Postaci stamtąd są w
zasadzie tylko dekoracją, która idealnie przystaje do scenerii – wyglądające
jak szkielety Trepy w służbie Wiecznego i obszarpani ludzie, czekający na
odrobinę świeżej, czystej wody, nazywanej „aqua-colą”.
Film
od początku do końca ma ciepłe, gorące kolory – żółty, pomarańczowy, czerwony.
Taka jest Cytadela, takie są bezdroża pustyń, na których dzieje się większa
część akcji, zdecydowanie taka jest piaskowa burza, która zaskakuje bohaterów.
Nawet punkt, do którego zdążają główni bohaterowie z nadzieją, że znajdą tam
wodę i rośliny, też ma takie same barwy. Na takim tle ukazany jest pościg za
Cesarzową Furiosą (Charlize Theron), która uciekła od Wiecznego z jego
kobietami, w tym z matką jego przyszłego dziecka. Panoramiczne zdjęcia
pozwalają ogarnąć całość pościgu, wtedy faktycznie widzimy dwie ciemniejsze
grupy na tle pomarańczowej pustyni. Z całym filmem kontrastuje scenografia i
kolorystyka jednego miejsca – bagien, na które wyjeżdżają Furiosa z kobietami.
Są czarne i kroczą po nich dziwne stworzenia, które potem okazują się krukami.
Obraz jakby z innej bajki. Mimo że miejsce jest bardzo złowrogie, na moment
jednak jakby orzeźwia. Mamy w końcu trochę wody na pustyni.
Postaci
jest całe mnóstwo, każda jest zarysowana tak, że jesteśmy w stanie ją
zrozumieć, a może nawet utożsamić się, polubić. Najciekawsza jest moim zdaniem
Cesarzowa Furiosa, ona też została przedstawiona najlepiej. Max (Tom Hardy)
wypada przy niej dość blado, nie wydaje się najważniejszy. Jego historię
poznajemy raczej z przebłysków pamięci, które można równie dobrze wziąć za
halucynacje wywołane gorącem, podczas kiedy o jej przeszłości dowiadujemy się
całkiem dużo. Ciekawym bohaterem jest też Trep Nux grany przez Nicholasa
Houlta. Początkowo zafascynowany Wiecznym Joem i jego obietnicami w końcu
przechodzi na stronę Cesarzowej Furiosy i Maxa.
O
ile zwykle nie zwracam uwagi na muzykę, o tyle tym razem – przynajmniej
momentami – byłam nią naprawdę zainteresowana. Nie stanowi jedynie tła, ale
jest równorzędnym składnikiem filmu, rodzajem dekoracji. Oddziały Wiecznego,
które podążają w ślad za uciekającymi kobietami, mają ludzi grających na
bębnach, co sprawia, że grupa Joego jest jeszcze dziksza i groźniejsza.
Największe wrażenie robi jednak pojedynczy Trep rżnący na gitarze elektrycznej
– nie do zapomnienia.