czwartek, 23 lipca 2015

Te przerażające kreatury w ich szybkich samochodach

Jestem kompletnym laikiem w kwestii science-fiction, jego podgatunków i pochodnych. Czytałam Bajki robotów Stanisława Lema i oglądałam Wideodrom i Nagi lunch Davida Cronenberga. Nie wykluczam, że coś jeszcze, ale z pewnością nie było tego dużo. Może to ten gatunek bardziej nie lubi mnie, bo ja wcale nie darzę go takim uczuciem, przeciwnie – chętnie obejrzałabym więcej tego typu filmów, przeczytała więcej książek. Po prostu jakoś nie wychodziło. Nie widziałam też starego Mad Maxa, ale teraz tylko czekam na okazję, żeby móc to nadrobić. Byłam za to w kinie na nowej wersji. Już na kilka tygodni przed seansem nie mogłam się doczekać i szukałam osoby, z którą mogłabym pójść. Ostatecznie okazało się, że muszę iść sama, bo koleżanka, z którą miałam obejrzeć film, miała jakieś zajęcia.



To, co pociąga mnie w science-fiction (zresztą nie tylko) najbardziej, to budowanie świata. Interesuje mnie wygląd postaci i miejsc, dziwne rytuały i zwyczaje. Akcja również, oczywiście. Zdjęcia tak samo. To wszystko jednak nie zajmuje mnie w takim stopniu, jak rzeczy wymienione wcześniej. Pod ich względem Mad Max jest naprawdę świetnym, zajmującym filmem, który ogląda się z rozdziawioną gębą, czekając na to, co reżyser (George Miller – także twórca pierwowzoru, co sprawia, że jeszcze bardziej żałuję, że go nie widziałam), scenarzyści (Nick Lathouris, Brendan McCarthy i sam George Miller) i twórcy kostiumów, scenografii i reszty będą w stanie nam jeszcze pokazać, czym nas zaskoczą.
Początkowo bardzo uderzała mnie nieprawdziwość tego filmu, w którym prawie wszystko zostało stworzone komputerowo: przestrzenie, urządzenia. Najbardziej bije to po oczach chyba w sposobie pokazania Cytadeli, czyli miejsca, gdzie rządzi Wieczny Joe (Hugh Keays-Byrne) i skąd się wszystko zaczyna. Są to wielkie skały na pustyni, gdzie bardzo niewiele jest wody i trudno się żyje. Postaci stamtąd są w zasadzie tylko dekoracją, która idealnie przystaje do scenerii – wyglądające jak szkielety Trepy w służbie Wiecznego i obszarpani ludzie, czekający na odrobinę świeżej, czystej wody, nazywanej „aqua-colą”.

Film od początku do końca ma ciepłe, gorące kolory – żółty, pomarańczowy, czerwony. Taka jest Cytadela, takie są bezdroża pustyń, na których dzieje się większa część akcji, zdecydowanie taka jest piaskowa burza, która zaskakuje bohaterów. Nawet punkt, do którego zdążają główni bohaterowie z nadzieją, że znajdą tam wodę i rośliny, też ma takie same barwy. Na takim tle ukazany jest pościg za Cesarzową Furiosą (Charlize Theron), która uciekła od Wiecznego z jego kobietami, w tym z matką jego przyszłego dziecka. Panoramiczne zdjęcia pozwalają ogarnąć całość pościgu, wtedy faktycznie widzimy dwie ciemniejsze grupy na tle pomarańczowej pustyni. Z całym filmem kontrastuje scenografia i kolorystyka jednego miejsca – bagien, na które wyjeżdżają Furiosa z kobietami. Są czarne i kroczą po nich dziwne stworzenia, które potem okazują się krukami. Obraz jakby z innej bajki. Mimo że miejsce jest bardzo złowrogie, na moment jednak jakby orzeźwia. Mamy w końcu trochę wody na pustyni.

Postaci jest całe mnóstwo, każda jest zarysowana tak, że jesteśmy w stanie ją zrozumieć, a może nawet utożsamić się, polubić. Najciekawsza jest moim zdaniem Cesarzowa Furiosa, ona też została przedstawiona najlepiej. Max (Tom Hardy) wypada przy niej dość blado, nie wydaje się najważniejszy. Jego historię poznajemy raczej z przebłysków pamięci, które można równie dobrze wziąć za halucynacje wywołane gorącem, podczas kiedy o jej przeszłości dowiadujemy się całkiem dużo. Ciekawym bohaterem jest też Trep Nux grany przez Nicholasa Houlta. Początkowo zafascynowany Wiecznym Joem i jego obietnicami w końcu przechodzi na stronę Cesarzowej Furiosy i Maxa.

O ile zwykle nie zwracam uwagi na muzykę, o tyle tym razem – przynajmniej momentami – byłam nią naprawdę zainteresowana. Nie stanowi jedynie tła, ale jest równorzędnym składnikiem filmu, rodzajem dekoracji. Oddziały Wiecznego, które podążają w ślad za uciekającymi kobietami, mają ludzi grających na bębnach, co sprawia, że grupa Joego jest jeszcze dziksza i groźniejsza. Największe wrażenie robi jednak pojedynczy Trep rżnący na gitarze elektrycznej – nie do zapomnienia.

Coraz bardziej upewniam się w chęci obejrzenia znacznie większej ilości filmów science-fiction,  zwłaszcza cyberpunkowych. Ich fabuła nie jest dla mnie tak znacząca, nie pytam o historię bohaterów, a poglądów społeczno-politycznych i innych w podobie wręcz nie chcę znać, odciągają uwagę od rzeczy najważniejszych: szalonych wybuchowych pomysłów reżysera, scenarzystów i scenografów.