
Nie można narzekać na organizację
festiwalu, świetnie spisywali się wolontariusze i pracownicy, nie tylko ci
bezpośrednio związani z kinem i filmami, ale też pracownicy bistra (zjadłam tam
bardzo smaczne quesadillas, polecam!), animator z plaży czy wreszcie
dziewczyny, które rozdawały festiwalowe maseczki. Organizatorzy nie zadbali
jednak o coś, co dla mnie (okazało się, że dla innych też) ma znaczenie
szczególne i jest bardzo potrzebne: czarne płachty z przypiętymi karteczkami,
które służą uczestnikom do wyrażania opinii, wypisywania ogłoszeń itp., itd. Przez
kilka pierwszych dni „Hyde park” ograniczał się do instagramowego
#NoweHoryzonty, ale w końcu pojawił się w pełnej, pozainternetowej krasie.


Co innego, jeśli chodzi o polskiego twórcę. Jego Jak daleko stąd, jak blisko całkowicie mnie oczarował, zrobił ze mną coś, co zdarza się bardzo rzadko – pozwolił przeżyć taki szok estetyczny, że pod koniec całkowicie się popłakałam, choć dzieło (arcy) nie było smutne w pospolitym znaczeniu tego słowa. Film był przepiękny, bardzo polski w ten poetyczny sposób, przywoływał skojarzenia ze Stanisławem Wyspiańskim (a zwłaszcza Weselem, w jednej scenie nawiązując do niego wprost) i Adamem Mickiewiczem. Film był świetnie podsumowany spotkaniem z córką reżysera – Marią, która właśnie ten tytuł wybrała jako najważniejszy, najbardziej reprezentatywny w twórczości ojca i trudno się dziwić. Dziady Mickiewicza, poza wspomnieniem w poprzednim filmie, doczekały się zresztą ekranizacji, którą również można było zobaczyć na Festiwalu (i zrobiłam to z wielką przyjemnością). Lawa Konwickiego nawiązywała do przedstawienia Dejmka – obaj reżyserzy zaangażowali fenomenalnego Gustawa Holoubka (w filmie Gustawa – Konrada grał ponadto Artur Żmijewski).


Na koniec, jako jeden z najsmaczniejszych kąsków, zostawiłam Pasoliniego w dwóch odsłonach. We wszystkim ma się swój pierwszy raz, czasem dziwnie późno. Właśnie podczas tegorocznego festiwalu po raz pierwszy widziałam film tego reżysera, padło na Ewangelię według św. Mateusza, którą Watykan ogłosił najlepszym filmem o życiu Chrystusa i wcale się nie dziwię. Ewagelia… jest dziełem skończonym, w którym wszystko wspiera się nawzajem – muzyka, dialogi, monologi, kostiumy, scenografia, a występujące zgrzyty (nietrzymanie się epoki w pewnych kostiumach na przykład) podkreśla uniwersalny wydźwięk filmu. Drugi akt sztuki: Pasolini Abla Ferrary poprzedzony przesympatycznym spotkaniem z reżyserem . Piękny, trochę oniryczny, film o ostatnich dniach życia Włocha ze świetnym (jak zwykle) Willemem Defoe w roli tytułowej. Bardzo w moim stylu – poza wszystkimi innymi cechami dobrego filmu, ten posiadał jeszcze jedną, którą bardzo lubię: nielinearną narrację.
Czas festiwalu minął zdecydowanie zbyt
szybko i teraz pozostaje mi tylko czekać kolejny rok, bo nie mam wątpliwości,
że znów będę przesiadywała w kinie te dni. Tym razem chyba zdecyduję się na
karnet zamiast biletu wielokrotnego, nie ma zbyt dużej różnicy w cenie, wręcz
przeciwnie – proporcjonalnie karnet jest o wiele bardziej opłacalny.